Pewnego piątku, nasze wspaniałe liceum zostało opanowane przez dziewczyny i (o dziwo!)chłopców z i klasy (do której mam przyjemność należeć), dzielnie taszczących granatowe tobołki, skrywające tajemniczą zawartość. Starsi uczniowie początkowo udawali niezainteresowanych (nie licząc jednego wyjątku, kiedy niewielkie grono trzecioklasistek wydało z siebie głośny pisk z zachwytu, zaglądając ukradkiem do środka). Później wyrażali swoją zazdrość o to, "że my możemy a oni nie" głośnymi komentarzami i smiechem, co jednak nas wcale nie zrażało. Począwszy od tego weekendu sytuacja zaczęła powtarzać się co tydzień. Niektórzy zachwyceni, inni trochę stremowani paradowali piątkowym popołudniem z lalkami ukrytymi w nosidełkach, aby przez kolejne dwa dni poczuć na własnej skórze, co to znaczy 'być rodzicem'.

Wszystko zaczęło się od radosnej nowiny, którą to ogłosiła nam któregoś dnia pani pedagog. Akcja polegająca na dwudniowej opiece nad lalką imitującą dziecko, została entuzjastycznie przyjęta przez prawie wszystkich uczniów. Wszyscy zawzięcie o tym dyskutowali, wymyślali imiona dla swoich przyszłych 'pociech' i nerwowo przewracali oczami w oczekiwaniu na swoją kolejkę. Pojawienie się pewnego dnia, tak długo oczekiwanych lalek wzbudziło zachwyt wszystkich, nawet tych początkowo nastawionych na 'nie'. Zaczęły się rozważania na temat tego, który kolor ubranka jest lepszy. Wziąć dziewczynkę w różowym czy chłopca w niebieskim? To pytanie spędzało sen z powiek niejednemu z nas. Byliśmy zachwyceni, każdy chciał dotknąć lalkę, potrzymać, a nawet powąchać! Każdy też chciał być tym pierwszym, który weźmie w końcu Amelkę, Andrzejka czy też Filipka do domu.

Zachwyt nieco zmalał, kiedy poniedziałkowego poranka zobaczyliśmy powoli zbliżających się w stronę szkoły kolegów, wystawionych na pierwszy ogień. Niektórzy z nich byli wręcz zachwyceni, emocjonowali się, opowiadając o przeżyciach, jak to lalka włączyła się im na środku hipermarketu czy też w autobusie i trzeba było ją nakarmić, zmienić pieluszkę lub pokołysać. Druga część gorąco namawiała resztę do zrezygnowania z opieki, póki jeszcze jest czas. Nie szczędzili nam strasznych opowieści o zachowaniach 'dzieci', które nie chciały spać, krzyczały, żądały jedzenia co godzinę a co gorsza....nie pozwalały spać w nocy (najbardziej utkwił w pamięci jeden z chłopców, który zjawił się w szkole z podkrążonymi oczami, spoglądając wymownie na nosidełko. Faktycznie, część z nas początkowo tak chętnych, tak zachwyconych całą akcją, zaczęła nagle sobie przypominać o zaplanowanych wyjazdach, ważnych rzeczach do zrobienia w weekend, lub tez po prostu zastanawiała się, jak namówić mamę (tudzież babcię, ciocię, siostrę, koleżankę) do opieki nad maleństwem, samemu nie chcąc wyjść na mięczaka. Niestety, każdy, kto złożył podpis, sam wydał na siebie wyrok. Nie było możliwości wycofania się ani też zamiany. Od tego momentu część (bo jednak nadal wiele osób tupało nogami ze zniecierpliwenia) z nas oczekiwała nadejścia swojej kolejki z wyraźnym smutkiem na twarzy, z wizją opuszczonych imprez przed oczami. w końcu dotarło do nas, że na ta krótką chwilę stajemy się rodzicami, którzy nie mogą tak zwyczajnie pozostawić dziecka bez opieki (choć jest tylko lalką) i wyjść, na dyskotekę czy spotkanie z przyjaciółmi.

Wydaje mi się, że czas wspomnieć cos o moim spotkaniu z lalką. Nie powiem, że należałam do tej grupy, która nie mogła się doczekać, ale nie byłam tez nastawiona jakoś specjalnie pesymistycznie. Wręcz "pękałam" od rad udzielonych przez "doświadczone" koleżanki.

Aż wreszcie nadszedł piątek i godzina siedemnasta. Znając moje szczęście, wcale się nie zdziwiłam, kiedy dokładnie o tej godzinie lalka zaczęła wydawać z siebie dziwne odgłosy, które już za chwilę rozpoznałam jako płacz (nie ma to jak wrodzony refleks). Początek był, nie powiem, dziwny. Razem z koleżanką (także młodą matką) siedziałyśmy przed trzy godziny, wpatrując się w lalki, na każdy ich najcichszy odgłos a nawet westchnienie, reagując przestrachem i paniką. Na szczęście, po jakimś czasie wszystko się ustabilizowało. Przywykłam do myśli, że muszę szybko reagować i dla bezpieczeństwa przez dwa dni nawet po domu nie poruszałam się bez butelki. i co? Nie było tak strasznie, jak sobie to wyobrażałam. Trochę marudzenia, kilka pobudek w nocy, długie karmienia i bóle ręki od kołysania. o dziwo, był tylko jeden moment wielkiego zniecierpliwienia, kiedy Filip - bo tak nazywała się lalka, marudził, a ja nie wiedziałam, co mam robić. Poza tym wielkie zainteresowanie znajomych, nawet tych, którzy nie odwiedzali mnie od dawna ,a także mamy i siostry, które ciągle chciały pomagać w opiekowaniu się maleństwem. Mimo wszystko dało się przeżyć, a nawet więcej, myślę, że była to świetna zabawa i lekcja obowiązków, którym kiedyś będziemy musieli sprostać już jako prawdziwi rodzice.

  Agnieszka Kopciewicz
Kl.1 c